Izrael znowu bezkarny?
Izrael po raz kolejny przekroczył czerwoną linię.
Nieustanna przemoc wobec Palestyńczyków, rozbudowa
nielegalnych osiedli i muru bezpieczeństwa na Zachodnim
Brzegu oraz w Jerozolimie spowszedniały opinii
międzynarodowej. Dopiero rejs Flotylli Wolności
i bezprecedensowy atak na ten konwój z pomocą humanitarną
przypomniał światu o cierpieniach Strefy Gazy i eskalacji
okupacyjnej przemocy w całej Palestynie.
Uczestnicy
Flotylli Wolności – konwoju 6 statków z pomocą humanitarną
dla Strefy Gazy – spodziewali się ataku ze strony
izraelskiej marynarki wojennej. Od wielu dni wiadomo było,
że rząd w Tel Awiwie zaangażował połowę swej floty
w operację powstrzymania rejsu statków. Można było oczekiwać
zdecydowanych działań Cahalu, bo dowódcą operacji mianowano
Ehuda Baraka – ministra obrony, na którym ciążą oskarżenia
o zbrodnie wojenne dokonane podczas operacji „Płynny ołów”
na przełomie 2008 i 2009 r. Nikt jednak nie mógł przewidzieć
tego co się stało. Przygotowani na stawianie biernego oporu
bez użycia przemocy aktywiści zostali zaatakowani
z niesłychaną brutalnością. Najpierw padły strzały
w kierunku statków Flotylli, potem na pokłady jednostek pod
banderami Turcji, Grecji i USA wystrzelono granaty gazowe
i hukowe. Najgorsze jednak zaczęło się gdy do akcji weszli
komandosi wyposażeni w ostrą amunicję. Atak nastąpił
z powietrza i z morza. Bilans ostrzału i abordażu
przeprowadzonego na wodach międzynarodowych to co najmniej 9
zabitych i 30 osób rannych. Po masakrze na statkach
nastąpiła ofensywa informacyjna.
Wojna informacyjna
Propagandziści izraelskiej armii dwoili się i troili, by
usprawiedliwić tę niczym nieuzasadnioną rzeź. Świat miał
uwierzyć, że napadnięci są w rzeczywistości agresorami,
a uzbrojeni po zęby komandosi padli ofiarą niesprowokowanego
ataku. Jakby mało było rozlewu krwi ofiary izraelskiej akcji
sponiewierano jeszcze po śmierci przedstawiając je jako
terrorystów powiązanych z Al-Kaidą. Odebranie uczestnikom
Flotylli wszystkiego z aparatami fotograficznymi, telefonami
komórkowymi i kamerami na czele, miało stworzyć dogodne
warunki dla przedstawienia światu jedynie słusznej wersji
wydarzeń. Najbardziej proizraelscy dziennikarze
i komentatorzy mogli się rozwodzić nad dowodami w postaci
starannie wypreparowanych i zmontowanych fragmentów nagrań
dostarczonych przez napastników, ale nie trwało to długo.
Porty z których wypływały statki Flotylli udostępniły wyniki
kontroli przeprowadzonych w ładowniach, z których wynika, że
na pokładach nie było niczego, co mogłoby zagrażać
Izraelowi. Informację tę potwierdziła niezależna firma
wynajęta przez Flotyllę dla zbadania ładunków. Rząd Turcji
oświadczył, że przed wypłynięciem zweryfikował listę swych
obywateli biorących udział w rejsie. Także telewizyjne
relacje na żywo, zanim zostały przerwane przez armię
izraelską, rzetelnie pokazywały atak. Parę dni później
opowiadania wypuszczonych z więzień w Aszdod i Beerszebie
uczestników Flotylli zdecydowanie podważyły izraelską wersję
wypadków. Wątpliwości rozwiały pierwsze sekcje zwłok ofiar
izraelskiego ataku. Każda z ofiar śmiertelnych została
ugodzona co najmniej kilkoma pociskami w głowę i tułów – nie
mogło być mowy o przypadkowych, niezaplanowanych strzałach.
Izrael, jedna z 4 największych potęg wojskowych na kuli
ziemskiej, a zarazem jedno z najagresywniejszych państw
z wyjątkową łatwością uruchamiające swą machinę wojenną,
przegrywa wojnę o prawdę. Od lat izraelscy propagandziści
i liczni proizraelscy publicyści dokonują niezwykłych
zabiegów retorycznych, aby usprawiedliwić działania, których
usprawiedliwić się nie da. Ileż to razy słyszeliśmy, że
inwazja na sąsiednie państwo stanowi akt samoobrony, że
ludzie zamknięci w bantustanach na Zachodnim Brzegu
zagrażają istnieniu państwa Izrael, że 1,5 miliona
oblężonych, bombardowanych i dosłownie spychanych do morza
w maleńkiej Strefie Gazy chce zniszczyć „jedyną demokrację
na Bliskim Wschodzie”, że legalizacja tortur to wyraz
humanitarnej troski o bezpieczeństwo zwykłych ludzi, że
pozasądowe egzekucje liderów okupowanego ludu są sposobem na
potrzymanie procesu pokojowego, a najlepszym sposobem na
pokój między narodami jest oddzielenie ich 10 metrowej
wysokości murem ciągnącym się ponad 700 km. Opinia
międzynarodowa może przełknąć wiele i przez bardzo długo tak
się właśnie działo. Nawet ona jednak traci cierpliwość kiedy
każe się jej uwierzyć, że flotylla statków z pomocą
humanitarną płynąca po wodach międzynarodowych
z błogosławieństwem ONZ stanowi tak wielkie zagrożenie, że
trzeba rzucić przeciwko niej połowę izraelskiej floty.
Szok i przerażenie społeczności międzynarodowej
Izraelski atak na nieuzbrojone jednostki, przeprowadzony na
wodach międzynarodowych w odległości 75 mil morskich od
brzegów Izraela zasługuje na miano aktu morskiego piractwa.
Tezę tę wzmacnia fakt, że wielu z 700 pasażerów Flotylli
Wolności zostało pobitych (izraelscy komandosi posługiwali
się listami z fotografiami najbardziej znanych aktywistów),
a wszystkich porwano i obrabowano. W chwili kiedy piszę te
słowa zabrane laptopy, kamery, ubrania i kosmetyki wciąż nie
wróciły do swoich właścicieli. Piractwo to jednak nie jedyne
określenie, które pojawia się w kontekście ataku. Flotylla
Wolności składała się z 6 statków pod banderami Turcji,
Grecji i USA. Atak na jednostki morskie jest zgodnie
z prawem atakiem na terytorium kraju pod banderą którego
płyną. Można zatem mówić o akcie wojny wymierzonym w trzy
kraje NATO. Czy w tej sytuacji izraelski atak doprowadzi do
przełomu? Czy sprowokuje reakcję NATO? Wyobraźmy sobie, co
by się stało gdyby np. Syria zdecydowała się na podobny akt
agresji, w którego wyniku zginęliby obywatele Turcji i USA.
Przypadek Afganistanu, który zaledwie gościł u siebie
organizację podejrzewaną o dokonanie ataku na terytorium
USA, daje tu pewne wyobrażenie o możliwym scenariuszu. Czy
Izrael zostanie potraktowany podobnie? Wiele wskazuje, że
tak się nie stanie. W tydzień po krwawej napaści bilans nie
jest zachęcający. Przynajmniej jeżeli weźmiemy pod uwagę
reakcję głównych, państwowych aktorów społeczności
międzynarodowej.
Tradycyjnym potępieniom, deklaracjom gremiów takich jak UE
czy Liga Arabska oraz rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ
towarzyszyły łagodzące tony Hillary Clinton i bezczelne
odrzucenie możliwości przeprowadzenia niezależnego śledztwa
międzynarodowego przez premiera Beniamina Netanjahu. Można
się tego było spodziewać – premier Izraela jest pierwszym
podejrzanym, a jego postawa wynika z demoralizacji
wynikającej z wieloletniego poczucia bezkarności jaką
izraelskie elity cieszą się pod parasolem USA.
Potwierdzeniem tego było zatrzymanie kolejnego statku MV
„Rachel Corrie”, który został przechwycony przez izraelską
flotę 5 czerwca.
Dla słabości i niekonsekwencji społeczności międzynarodowej
charakterystyczne były słowa szefa polskiego MSZ Radosława
Sikorskiego, który potępienie Izraela poprzedził formułką
o prawie tego państwa do bezpiecznych granic. Nikomu nie
przychodzi do głowy, że także Liban czy Syria mogłyby mieć
takie prawo, że kontrolowana przez Izrael ludność
palestyńska także ma prawo do bezpieczeństwa i ochrony. Jak
dotąd dbałość dyplomatów UE czy USA o interesy Izraela nie
skłoniła tego ostatniego do jakiejkolwiek zmiany swej
polityki. Wręcz przeciwnie. W maju br. Izrael został
przyjęty do Organizacji Współpracy i Rozwoju (OECD), która
wymaga od swych członków poszanowania norm prawa
międzynarodowego i praw człowieka. Kilka tygodni później Tel
Awiw pokazał, że potraktował przyjęcie do OECD jako zielone
światło do eskalacji przemocy.
Największe więzienie świata
Po operacji „Płynny Ołów” wydawało się, że na Bliskim
Wschodzie może być tylko lepiej. Trwające 22 dni
bombardowania i ofensywa lądowa, w których zginęło 1,4 tys.
Palestyńczyków, w tym 80% cywilów, stanowiły największą
orgię okupacyjnej przemocy od wojny sześciodniowej w 1967 r.
Po zakończeniu ataków, w czasie których – zdaniem Raportu
ONZ-towskich śledczych pod przewodnictwem sędziego Richarda
Goldstone’a, Amnesty International, B’Tselem i innych –
popełniono zbrodnie wojenne, a być może także zbrodnie
przeciw ludzkości, Zachód zdobył się na kilka słów
potępienia… i tradycyjnie odwrócił wzrok. Ignorując to, co
najważniejsze, czyli rozłożoną w czasie przemoc blokady
Strefy Gazy. Tymczasem, po zakończeniu ostatniej fali
bombardowań w Strefie nie zmieniło się nic.
Gaza to getto, największe więzienie świata, choć określenia
te nie są precyzyjne. Przecież w więzieniu, nawet
o zaostrzonym rygorze, strażnicy nie ostrzeliwują, ani nie
bombardują uwięzionych. Tymczasem na granicach Strefy wciąż
trwa izraelski ostrzał, a marynarka wojenna ogranicza pas
wód przybrzeżnych dostępny rybakom z Gazy. Przyparta do
morza Strefa poddawana jest powolnej, ale systematycznej
redukcji terytorialnej: zamieszkały, zagospodarowany
i dostępny jej mieszkańcom obszar cięgle się zmniejsza
w wyniku rozszerzania strefy buforowej przy granicy. To nic
innego jak nie rzucająca się w oczy światowej opinii
publicznej, ale przez to niemniej skuteczna, czystka
etniczna. W oczy opinii światowej nie rzuca się także
dramatyczna sytuacja ekonomiczna – 40% półtoramilionowej
populacji żyje w skrajnej nędzy na granicy głodu, 50% nie ma
pracy, a 80% cierpi biedę wegetując na kroplówce pomocy
humanitarnej. Zniszczone w bombardowaniach domy leżą
w gruzach ponieważ Izrael zniszczył wszystkie składy
z materiałami budowlanymi, a jednocześnie zakazuje ich wwozu
do Gazy. Według ONZ z ponad 3,5 tys. domów zniszczonych
w trakcie operacji „Płynny Ołów” 2/3 nie odbudowano do dziś.
Jeszcze przed tą operacją to właśnie w Gazie izraelskie siły
okupacyjne dokonywały najkrwawszych akcji pacyfikacyjnych.
Od wycofania z terytorium Strefy 8 tys. nielegalnych
kolonistów w roku 2005 do końca 2007 r. okupanci zabili tu
ponad 1,2 tys. osób. Przemoc przybrała na sile, gdy
w wyborach do rady ustawodawczej Autonomii Palestyńskiej
w styczniu 2006 r. zwyciężył Hamas. Stosując przestępczą
zasadę odpowiedzialności zbiorowej izraelskie władze
postanowiły ukarać 1,5 milionową społeczność za niewłaściwy,
z punktu widzenia interesów Tel Awiwu, wybór. Tylko
w pierwszej połowie 2006 r. na Strefę Gazy wystrzelono 8
tys. pocisków artyleryjskich, które zabiły ponad 130 osób.
Potem było już tylko gorzej. Na początku roku 2008 podobna
liczba ludzi zginęła w trwających zaledwie kilka dni atakach
lotniczych i artyleryjskich. Była to wtedy największa
masakra od wielu lat. Niespełna 10 miesięcy później,
pierwszego dnia operacji „Płynny Ołów”, 27 grudnia 2008 r.,
w bombardowaniu życie straciło aż 200 mieszkańców Gazy.
Szacowane na blisko 3 tys. ofiary izraelskich bombardowań
w latach 2005-2009 nie wyczerpują listy zabitych w wyniku
blokady. Na granicach Strefy izraelscy snajperzy strzelają
do rolników (tylko od połowy stycznia do końca sierpnia
2009 r. zginęło w ten sposób 30 osób, a ok. 70 zostało
rannych). W ciągu minionych 3 lat prawie 300 osób zmarło,
ponieważ władze izraelskie odmówiły im wyjazdu z Gazy na
konieczne leczenie.
Pułapka humanitarna
Świadomość rozmiarów katastrofy w Strefie Gazy powoli
dociera do wielkich tego świata. Dziś słychać z różnych
stron głosy o konieczności i możliwości rozważenia
złagodzenia blokady morskiej. Wszystko w imię umożliwienia
dostarczania większej pomocy humanitarnej. Ale nawet gdyby
tak się stało sytuacja nie zmieniłaby się. Mieszkańcom Gazy
trzeba pomocy, ale przede wszystkim potrzeba im usunięcia
przyczyn katastrofy humanitarnej, której doświadczają od
trzech lat. Tą przyczyną była decyzja polityczna Tel Awiwu,
a nie jakieś czynniki obiektywne w rodzaju katastrofy
naturalnej czy globalnego kryzysu. Dyplomacja USA wraz
z Netanjahu chcą dziś pod pozorem poszukiwania humanitarnego
rozwiązania wepchnąć Gazę w okrutną pułapkę. Skupienie się
na warunkach ewentualnego uchylenia drzwi dla większej
pomocy odsuwa z pierwszego planu kwestie kluczowe, które
mają charakter polityczny. W gruncie rzeczy pomysły te
wpisują się w całą izraelską politykę okupacyjną, której
najjaskrawszym przykładem jest blokada Gazy. Zmierza ona do
odpolitycznienia kwestii palestyńskiej i zredukowania jej do
poziomu kwestii humanitarnej. W ten sposób znikną
Palestyńczycy jako podmiot polityczny dysponujący
niezbywalnymi prawami zbiorowymi, a w ich miejsce pojawi się
przedmiot pomocy humanitarnej: zbiór kilku milionów
wygłodniałych przewodów pokarmowych. Taka opcja wyłania się
z całej strategii okupacyjnej łączącej intensyfikację
nielegalnej kolonizacji oraz rozbudowę reżimu apartheidu na
Zachodnim Brzegu ze skrajną przemocą wojskową i ekonomiczną
stosowaną wobec Strefy Gazy. Wszystkie te działania mają
sparaliżować życie codzienne okupowanych, rozbić oddolne
struktury demokratycznego samostanowienia, uniemożliwić
reprodukcję kultury politycznej i zerwać transmisje
międzypokoleniowych doświadczeń i świadomości zbiorowej.
Strefa Gazy potrzebuje pomocy, ale nie może to być pomoc
wyłącznie humanitarna. Półtora miliona ludzi potrzebuje
wsparcia politycznego i międzynarodowej solidarności.
Palestyńczycy nie chcą kolejnych worków mąki, chcą praw
zbiorowych i indywidualnych, chcą politycznej podmiotowości.
Czas na bojkot, sankcje i oddolny nacisk
Sankcje nie zawsze są skuteczne. Można przypuszczać, że
ogłaszanie ich przeciwko Sudanowi czy Czadowi niewiele
zmieni, bo państwa te nie są mocno zintegrowane ze światowym
rynkiem. Co innego Izrael. Kraj, który od dwóch dekad buduje
neoliberalną gospodarkę opartą na sieciach międzynarodowych
powiązań. W tej sytuacji rola eksportu, przede wszystkim
sektora zbrojeniowego i bezpieczeństwa narodowego, jest
jeszcze większa niż niemal 3 mld dolarów corocznej pomocy,
które Tel Awiw otrzymuje do USA. Dlatego wrażliwość Izraela
na pokojową metodę nacisku jaką są sankcje jest duża
i zastosowanie jej może być skuteczne. Po pirackim ataku na
Flotyllę Wolności społeczność międzynarodowa powinna na
poważnie rozważyć wprowadzenie restrykcji przeciw Izraelowi.
Dlatego dziś nie wolno nam dopuścić aby świat zapomniał
o Strefie Gazy. Jeżeli rządy nie są skłonne egzekwować prawa
międzynarodowego obowiązek ten spada na organizacje
i inicjatywy oddolne. Takie jak te, które zorganizowały
Flotyllę Wolności. Alternatywą jest bierne przyglądanie się
jak domniemane ludobójstwo staje się rzeczywistością.
Przemysław Wielgosz
Za: monde-diplomatique.pl/index.php?id=1_2